Redakcja - Na Straży - Wędrówka - The Herald - Księgarnia i Czytelnia - Biblia Gdańska - Strona główna - Szukaj


powrót wersja do druku

Wędrówka za Panem

Numer 1 - 1998


Spis treści



Panie naucz mnie żyć w bojaźni

Chmury strachu przebłyski nadziei

Paweł

Czy miałem marzenia?

Stary i Nowy Rok

Listy czytelników

Wśród młodzieży

(Refleksje po zebraniu młodzieżowym w Lublinie,
Spotkanie młodzieżowe w Krakowie,
Szkółka w Biłgoraju )

Konkurs Biblijny (2)

Estera

Krzyżówka


powrót wersja do druku

 

 



Czy miałem marzenia ...?

(Rozmowa z bratem Janem Litkowiczem)

Piotr Kubic: Jakie pamiętasz swoje pierwsze marzenie w życiu?

Jan Litkowicz: To ciekawe pytanie... nigdy nie myślałem o tym. Czy ja miałem marzenia...? To był dziwny czas wtedy. Marzenia... Owszem, bardzo jest mi bliskie opowiadanie jednej siostry: śnił jej się jakiś pokarm, ale łyżki nie miała. Pamiętała, że na następną noc trzeba łyżkę schować pod poduszkę, ale... niestety, nie przyśniło się. I to raczej pamiętam... To, co było ciągłym marzeniem za spokojem. Żeby nie strzelali. Żeby nie trzeba było uciekać z domu. To była wojna... To są nietypowe wrażenia. Nie bardzo mogę sobie wyobrazić, żeby wtedy były jakieś naturalne marzenia.

Ja często starałem sobie wyobrazić, jak to by było, kiedy bym założył dom. I nigdy nie widziałem rozwiązania. Wychowywałem się w różnych domach, w moim własnym nie bardzo czułem się potrzebny, nie było pola, tata był fotografem i nie było co robić. I często się zastanawiałem, jak będzie wyglądać przyszłość, ale nie mogłem sobie jej wyobrazić.

P.K.: A kiedy skończyła się wojna?

J.L.: To było drugie: Rosjanie. I było zdziwienie, że wróg dał mi grzebyk, lusterko, scyzoryk - co mogło być lepszego dla chłopaczka. Dawał pieniądze, ale ja się na tym nie znałem i nie chciałem brać. Niemiec-wróg mi to dał, przyszedł później Rosjanin-przyjaciel i mi to zabrał.

W małym mieszkaniu mieszkało nas dwie rodziny. Mieszkał taki jeden, on nie był bratem, jego żona była siostrą. Był szewcem. Bardzo go polubiłem - starszy człowiek, a nazwał mnie kolegą. Wiesz, jak mi to zaimponowało? Stary człowiek, a ja - dzieciak, ja jemu mówiłem na ty. On mnie do tego nakłonił! Byliśmy kolegami. Później, kiedy raz poszedł na zebranie i wrócił, to powiedział: Gumiela to słowa tak jakby z rękawa wysypuje. Położył papierosy na okapie koło kuchni i nie dotknął ich już więcej. Później się poświęcił i był bratem.

P.K.: Więc żyło się z dnia na dzień, nikt nie myślał o przyszłości?

J.L.: Nie, nie. Żeby szkołę skończyć? Żeby kimś tam być? Myśmy nie mieli takiej wyobraźni. Myśmy znali Biblię i troszeczkę bajek. Było dużo ludzi, którzy opowiadali bajki: jakiś pastuch, gdzieś starsza babcia. I wyżywali się, opowiadając niestworzone rzeczy. Nikt poważnie nie miał z nami czasu rozmawiać, zbudować dążenia do czegoś. Nie było tylu książek. Rodzice nie mieli czasu. Wszyscy byli zaganiani.

P.K.: To podobnie, jak teraz jest...?

J.L.: Teraz jest z innych powodów. Teraz nie ma czasu, bo jest telewizor. Przedtem... Moja mama, niby żona fotografa... No, jakiego fotografa, jak światła nie było w mieście. Przecież ja pamiętam dokładnie, jak mama moja siedziała przy kądzieli, szczypała wełnę, albo len, skręcała nić i nawijała na wrzeciono.

P.K.: Ale w takich warunkach człowiek nie myślał, że mogło by być lepiej?

J.L.: Nie znaliśmy lepszego.

P.K.: Godziliście się z tym.

J.L.: Tak. I nawet na dobrą sprawę ja bym nie wiedział, że wtedy była bieda. Źle było, że trzeba było uciekać z domu - ta niepewność. Że ciocia przyszła i mówi: Słuchaj, jak przyjdą partyzanci, to dasz to (już było przygotowane), a jak przyjdą Niemcy, to dasz tamto.

P.K.: A czy ktoś się zastanawiał nad tym, po co się żyje, do czego to wszystko zmierza?

J.L.: Jakoś tak było, że te sprawy w dzieciństwie przechodziły tak obok, nie bardzo pamiętam, żebym ja poważnie o czymś myślał. Chodziłem na zebrania, ale ja tam swoje myślałem. Siedziałem na takim kuferku, i po swojemu rozważałem...

P.K.: Nie związane z nabożeństwem?

J.L.: Absolutnie nic. Byliśmy wychowani w takim domu, że, aby był spokój, to dzieciom dawano do czytania Biblię. "Czytaj Biblię !". [...]. Inna sprawa, że przez takie coś na szkółkach i na religii byłem dobry.

P.K.: Urodziłeś się w rodzinie wierzącej?

J.L.: Tak, tak. Już nawet moi dziadkowie przyjęli Prawdę. Ale ja jeszcze pamiętam siebie, że jak było zimno na dworze, to przychodziłem do środka, na zebranie, bo tam było cieplutko. A później, pamiętam, może miałem 11 lat, poszedłem 14 kilometrów od naszego miejsca na zebranie, i tam inny brat przemawiał, brat Fil. I jak słuchałem, to sobie myślę: ciekawie mówi. I pomyślałem: będę musiał posłuchać, co Gumiela mówi. I od tamtego czasu zacząłem słuchać, co brat Jan Gumiela mówił. Czyli ta świadomość pomału się rodziła. A później, kiedy u wujka pasałem krowy, jakaś ciocia dała mi cztery Ewangelie. To było coś nowego, ja nigdy Ewangelii nie czytałem. Nie doszedłem tam. Przeczytałem Ewangelię - potężne zrobiła na mnie wrażenie. Jaki ja byłem zadowolony, że mam jeszcze trzy. Wziąłem tę następną... koniec... to jest to samo! Oszukali mnie. Ja nie widziałem różnicy. Następna - to samo, i następna - to samo. Gdyby ktoś mi dał wtedy Dzieje Apostolskie... Albo, żebym miał ten rozum i zajrzał do Biblii, przecież miałem Biblię. [...].

Później warunki złożyły się tak, że skończyłem szkołę podstawową i nie wiedziałem, co zrobić. Z lubelskiego wyjechałem jako chłopak trzynastoletni do Pucka koło Gdyni, do szkoły zawodowej. Wyobrażasz sobie? Kto by teraz wysłał takie dziecko w Polskę? Wyjechałem 13 października, spóźniony byłem. Ja sobie wtedy też nie zdawałem sprawy, że to bieda była. Ale teraz, jak wspomnę... Zajechałem tylko w koszuli i w marynareczce, i z teczką. Miałem 20 zł., a droga kosztowała w jedną stronę 33 zł. Nie było pieniędzy na powrót, w razie czego.

Co sobie mocno cenię: wyjeżdżałem z domu nie wiadomo na jak długo; a Badacze byli wtedy przewrażliwieni na punkcie nauki - żeby to czasem nie za dużo się nauczyć, żeby nie nauczyć się ateizmu, żeby nie zapomnieć o Bogu, żeby nie pomyśleć, że człowiek z małpy pochodzi... Tak nasi rodzice do tego podchodzili; i mama wtedy powiedziała mi - dziecku - a jednak wystarczyło: pamiętaj, niech ci inne prawdy nie zasłonią tej Prawdy. Poczułem zaufanie mamy do mnie. Gdyby mi rodzice powiedzieli: wódki nie pij, papierosów nie pal - to chyba bym pił i palił. Pamiętam, byłem taki... zbuntowany. A jeżeli nic z tych rzeczy mi nie powiedzieli, to mnie to nigdy nie zainteresowało - żadne palenie ani picie. Ale te słowa mamy do dziś pamiętam, i to zaufanie do dziecka.

Do domu wróciłem dopiero na wakacje. I tak jechałem - chłopak trzynastoletni, w koszuli, w marynarce... ba, ja nie wiedziałem, że to było biednie, bo moi koledzy też tylko tyle mieli. Kiedy wróciłem, pamiętam, że bardzo ceniłem braterstwo Gumielów, i nie tylko. I kiedy przyjechałem, to pobiegłem do każdego domu poopowiadać, bo wszyscy bracia to byli wujkowie i ciocie. I za każdym razem, kiedy przyjeżdżałem do domu, to wszystkich odwiedzałem. A w Józefowie w tamtych czasach był duży zbór. I tak dwa lata przeszły, ale ja Biblii nie czytałem. Zresztą wtedy, w internacie, było po prostu niemożliwością mieć coś tak osobistego. Na sali było 21 kolegów. Ktoś na innej sali czytał książkę pt. "Trędowata". Nawet taka książka była na indeksie. Ktoś doniósł i książkę skonfiskowano, a uczeń został wyrzucony z internatu.

Pamiętam ten sposób wychowania. Kiedyś usłyszałem na ulicy, jak jakiś pan powiedział do kogoś: niech cię kaczka kopnie. Spodobało mi się! Takie fajne powiedzenie. I w domu, przy jakiejś okazji, do siostry czy do kogoś powiedziałem tak. A mama za szmatę i: mówiliśmy takie zdanie w domu? - Nie. - Nie powtarzaj nigdy innych słów, niż my tu w domu używamy! I to nie było przekleństwo, a już szmatą dostałem. To podziałało i nigdy koledzy mnie nie sprowokowali do używania podobnych słów.

Gdy miałem piętnaście lat, dostałem skierowanie do pracy - do stoczni w Gdańsku. Tam pracowałem i dostałem list od mamy, że tam jest zbór, tam są braterstwo, żebym do nich zajechał - na ulicę Lendziona pięć. No, to ja się wyszykowałem (garnitur kupiłem za nową wypłatę... Pani w sklepie powiedziała: przyjdź z mamusią. Ale w końcu kupiłem) i pojechałem na Lendziona. Ale... jak tam wejść? Byłem okropnie nieśmiały... Jedną niedzielę... przechodziłem pod oknem, wróciłem do domu. Na drugą niedzielę - to samo. Może z pięć niedziel tak było. I - co godne uwagi - była tam siostra Kesslerowa i obserwowała, że pod oknami chodzi chłopaczek. Zainteresowało ją to i wyszła; podeszła do mnie, a ja... mówię, że do Markiewiczów chciałbym... - "No to chodź!" I w ten sposób trafiłem na zebranie. Markiewiczowa przyjęła mnie jak własnego syna i to były początki mojego zastanawiania się - tak na poważnie.

Moja praca trwała tam półtora roku i wróciłem do domu. Pamiętam, raz wybierałem się na zebranie do Zwierzyńca, ale reszta rodziny szła 14 kilometrów na zebranie do Podsośniny i nie wiedzieli o moich planach. Ja szedłem na stację kolejową i nasze drogi miały się rozejść, ale namówili mnie żebym poszedł z nimi. Do dzisiaj mi to wypominają, że nie chciałem iść na zebranie, a oni mnie przekonali. Ale ja wtedy już byłem zdecydowany.

A potem, po półtora roku, wyjechałem do pracy do Warszawy, zamieszkałem u br. Olszewskiego. Tam we zborze bardzo podobały mi się zebrania. Po krótkim czasie się poświęciłem.

P.K.: I czy pojawiły się jakieś marzenia? Czy Prawda przyniosła jakieś marzenia?

J.L.: Tak, ale to były znowu marzenia, żeby kogoś poznać, żeby coś więcej poznać, żeby gdzieś pojechać na zebranie. Nie pamiętam marzeń na dalszą metę.

P.K.: Ale chyba coś się mieniło?

J.L.: Tak, to już było całkiem coś innego. Tu już miałem cel. I były jednak w dzieciństwie marzenia... o tej niebiańskiej radości... one łagodziły złe chwile. Ale stateczność przyszła dopiero po poświęceniu. Miałem wtedy 18 lat.

P.K.: A czy było coś, co się spełniło... rodzina...?

J.L.: O założeniu domu myślałem bardzo wcześnie, tylko tego nigdy sobie nie mogłem wyobrazić. Jak mieszkanie zdobyć, jak na nie zarobić? Nie miałem odpowiedzi i myślałem, że będę samotny. Później pracowałem na kopalni, ale... Chodziłem do pracy i tych pieniążków było mało. Jeszcze, kiedy pracowałem w stoczni, to pamiętam, że koledzy leżeli w hotelu nieruchomo, żeby nie tracić zbytnio energii, bo pieniędzy nie starczało od wypłaty do wypłaty. Kiedy pracowałem w Warszawie, to miałem marzenie mieć mieszkanie takie, żeby chociaż się położyć. I, jeżeli widzisz, że tobie samemu nie wystarcza związać koniec z końcem, to co ja będę myślał o założeniu rodziny? Aż tu raptem mój kolega, z którym jestem - on się żeni! I pomyślałem: Jeżeli on, to dlaczego nie ja? I wtedy dopiero zacząłem o tym myśleć.

Ja byłem ciągle mały. Ten kompleks mi ciągle towarzyszył. Teraz nie mam kompleksu, ale przedtem... Gdy byłem pomiędzy kolegami, to mnie nigdy nie zauważano. Starsi uważali mnie za chłopaczka, a już z dziewczynami - to w ogóle nie miałem szans. Na przykład przyjeżdża jedna siostra z córką i koledzy coś zażartowali, a ona powiedziała: nie, za mały. Wiem, że to nie było na poważnie, ale jednak takie rzeczy się odbijały. No, w końcu trzeba było się rozejrzeć - może ktoś by jednak chciał. I potem zobaczyłem ze zdziwieniem, że wcale nie jest tak źle. I potem ten kompleks ustał całkiem.

P.K.: A marzenia związana z Biblią, z Prawdą?

J.L.: Zawsze były marzenia - żeby więcej poznać, więcej wiedzieć. To normalne. Na przykład tam w kopalni było nas dużo młodych i robiliśmy sobie sami zebrania. Dość dużo czytaliśmy - Mikołaj Żyła, Janusz Mrzygłód, Józek Sygnowski. Rozmawialiśmy dużo. Uczęszczaliśmy do zgromadzenia w Chorzowie, gdzie czuliśmy się bardzo dobrze.

P.K.: Do marzeń można zaliczyć chęć bycia tam, w górze?

J.L.: To normalne, oczywiste. To było jeszcze coś innego, jakby wyobraźnia, rozmyślania na jawie. I wydaje mi się, że to nam w tamtych okolicznościach bardzo pomagało. Gdyby nie ta nadzieja na Królestwo Boże... I choć do dzisiejszego dnia nie wiemy dokładnie, jak to będzie wyglądać, to ta wyobraźnia jest pobudzana i... spodziewamy się czegoś najlepszego. I to jest tym naszym zyskiem, którego nie można chyba nawet przeliczyć na coś innego.

I coś jeszcze - ile razy tak postanawiałem: jeden dzień, aby nic sobie nie mieć do zarzucenia. Próbowałem - aby tak przyjść wieczorem i powiedzieć: dzisiaj było wszystko dobrze. I stwierdzam, że nie miałem ani jednego takiego dnia. Nie udało się. To były moje marzenia - ujarzmić siebie. Marzenia nie spełnione do dzisiejszego dnia, dotyczące nie tylko nieba, ale też i tego życia tutaj.

P.K.: A teraz, co byś chciał, żeby się jeszcze zdarzyło?

J.L.: Widzisz, jeżeli ktoś jest od dziecka przyzwyczajany żyć z dnia na dzień... To ja teraz jestem szczęśliwy za każdy miniony dzień. Ciągle myślę: wielu ludzi nie dożyło pięćdziesięciu lat. A ja dożyłem. Każdy jeden dzień, to dzień darowany, to jest coś.

Przypomina mi się taki film, w którym jeden Żyd uciekał z getta, i mówił: jeden dzień - to już coś. A dwa - to majątek. I bardzo mi się to podobało, bo to jest mi bliskie. Jeszcze jeden dzień, a co będzie jutro? - nie wiem.

I trzeba przyznać, że nie mając marzeń, niczego bym więcej nie chciał nad to, co osiągnąłem. To, co zrealizowałem w życiu, wydaje mi się wymarzone. Mam dzieci - w Prawdzie, żonę, dom. Nigdy nie potrafiłem zarabiać pieniędzy, ale kiedy trzeba było - zarobiłem. Nigdy nie marzyłem, że aż tak może być, jak dzisiaj. I my widzimy tę różnicę. Wy jej nie widzicie. My jesteśmy bogatsi od was, bo my pamiętamy tamto, cośmy przeżyli. I teraz wszystko, cokolwiek jest, jest takie piękne w porównaniu z tym, co było. I cóż tu można dodać jeszcze.

I co się z tym wiąże - na przykład żona pyta:

- Co ci ugotować?

- A co zrobisz, to będzie dobre.

- No, byś się zdecydował.

- A ja już zdecydowany, wszystko dla mnie dobre.

Bo ja pamiętam, co przeżyłem, i dlatego teraz wszystko jest dla mnie dobre. I to dobre, a tamto jeszcze lepsze.

 


powrót do góry wersja do druku