Na Straży 2007/5/09, str. 162
Poprzedni artykuł
Wstecz

Przez wiele ucisków do Królestwa Niebios

Trudne zbawienie

„Czy nie przykazałem ci: Bądź mocny i mężny?
Nie bój się i nie lękaj się, bo Pan, Bóg twój, będzie z tobą
wszędzie, dokądkolwiek pójdziesz” – Joz. 1:9 (BW).

Otwórzmy Księgę Psalmów i przeczytajmy słowa pociechy z Psalmu 23: „Pan jest pasterzem moim (...) choćbym też chodził w dolinie cienia śmierci, nie będę się bał złego, boś ty ze mną”. Jakże prosto jest to przeczytać i jak prosto odwołać się do świętego Jakuba: „Za największą radość miejcie, bracia moi, gdy w rozmaite pokusy wpadacie” – Jak. 1:2.

To słowa pisane do tych, którzy nie są od doświadczeń i życiowych problemów wolni. Mniej to może dotyczy ludzi młodych, którzy z racji wieku nie podlegają takim obciążeniom jak ludzie dorośli. Młodzi krócej żyli, to i mniej złego w swoim życiu doznali. Jest z tym trochę tak, jak powiada Pan Jezus: „Nie potrzebują zdrowi lekarza, ale ci, co się źle mają”. I jeżeli do kogoś chcę się zwrócić, to właśnie do tych, którzy się mają źle.

Temat swój nazwałem „Trudne zbawienie”. Dlaczego trudne zbawienie? Bo chciałbym ukazać, jak bardzo niedościgły jest ten ideał: „Choćbym nawet szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę” – jak śpiewamy w Psalmie 23. Pomiędzy tymi słowami a naszym życiem jest jednak rozbieżność. Mniejsza lub większa, ale rozbieżność, którą w najlepszym razie staramy się ze wszystkich sił wyrównać. Lecz nie zawsze nam się to udaje. Cóż – tylko ludźmi jesteśmy. I gdy pisze apostoł Jakub: „Za największą radość miejcie, bracia, gdy rozmaite próby przechodzicie”, to raczej bliższe naszemu stanowi jest to, co zapisano w Liście do Hebrajczyków – żadna kara, gdy przychodzi na człowieka, żadna próba i żadne doświadczenie wtedy, gdy nań przypada, nie jest przyjemne (Hebr. 12:11). I nie jest lekkie do zniesienia, jest ciężkie. Dopiero kiedy przeminie, to przynosi dobry i szlachetny owoc tym, którzy wytrwali. Ale dopóki ta kara, dopóki to doświadczenie, dopóki ta próba nie przeminęła, nie ma jeszcze owocu. Jest tylko ciernisty krzak, przez który musimy przejść, kalecząc się przy tym i raniąc. A nadzieja, że znajdziemy wreszcie ten upragniony szlachetny owoc, lepszy charakter, duchowy postęp, jakieś wewnętrzne wzmocnienie czy to, że bliżej będziemy tego zbawienia, do którego dążymy, to w momencie, kiedy przytłoczy nas życie, przytłoczą doświadczenia, nawet i ta nadzieja zdaje się przygasać.

Biblia uczy, że nie byli od tego wolni najwybitniejsi mężowie tak Starego, jak i Nowego Testamentu. Ich życie, opisane w Piśmie Świętym, jest tego najlepszym dowodem. Ze zdziwieniem czytamy o kolejach losu Abrahama, największego z trzech patriarchów, obok którego z wszystkich mężów Bożych Starego Testamentu chyba tylko Mojżesz może stanąć i z nim się równać – bo Abraham i Mojżesz należą do największych gigantów ducha, o jakich nam Pismo Święte pisze. Zaraz na początku dziejów Abrahama znajdujemy słowa, które Pan Bóg do niego kieruje – a jest to sam początek, jeszcze nosi on imię Abram, niedawno opuścił Ur, niedawno opuścił Haran i rodzinę swoją, udając się do Ziemi Obiecanej. A całkiem niedawno odniósł wielkie zwycięstwo. Kiedy jego bratanek Lot został wraz z innymi mieszkańcami Sodomy wzięty w niewolę, Abram wyprawił się w pogoń na czele swych sług i zbrojnych sąsiadów, stoczył bitwę i udało mu się Lota z całą rodziną bez szwanku uwolnić. Powitał go wracającego ze zwycięskiej odsieczy król Salemu Melchizedek, błogosławił mu, a Abram złożył królowi i kapłanowi dziesięcinę w darze. I zaraz po tym wydarzeniu, tak pomyślnym dla Abrama – bo nie mogła się lepiej skończyć ta historia, przecież bitwę można było przegrać, a Lot nawet w zwycięskim starciu mógł zginąć – czegóż miałby się lękać, czegóż miałby się obawiać Abraham? A on słyszy od Pana Boga słowa następujące: „Nie bój się, Abramie, jam tarczą twoją i nagrodą twoją obfitą wielce” – 1 Mojż. 15:1.

Słowa to dziwne. Przecież całkiem niedawno Abram odniósł wielki tryumf. Tryumf tym ważniejszy, że wyratował z rąk najeźdźców swego ukochanego bratanka Lota. Lota, z którym związał się tym bardziej, że nie miał własnych dzieci, a Lot był synem jego zmarłego starszego brata. A tu Pan Bóg musi go pocieszać i mówić: „Nie bój się, Abramie”. Odpowiedź Abrama też jest ciekawa, bowiem nie wyjaśnia on, czego się boi, lecz jakby się przed Panem Bogiem skarżył, może nawet wyrzut jakiś mu stawiał: „Panie Boże, cóż mi możesz dać, gdy ja schodzę bezdzietny, a dziedzicem domu mego będzie Eliezer z Damaszku. Potem rzekł Abram: Przecież nie dałeś mi potomstwa, więc mój domownik będzie dziedzicem moim”. Oczywiście Abraham doczekał się potem upragnionego potomstwa i wszystko ułożyło się dobrze i szczęśliwie, i widział, jak Izaak rósł, i Izaak też będzie patriarchą, a nasienie Abrahamowe jak piasek na brzegu morskim i jak gwiazdy na nocnym niebie...

– No dobrze, ale zanim to nastąpiło, to Abram do Pana Boga, który go tak bardzo wyróżnił i taką otaczał opieką, że nawet poganie, ludzie, którzy byli daleko od Boga, sami mówili: „Ty, Abrahamie, to jesteś jak książę Boży wśród nas”, ten Abraham, którego Nowy Testament przyjacielem Bożym nazywa, on mówi: „Panie Boże, cóż mi możesz dać” – 1 Mojż. 15:2; Jak. 2:23.

Do tych więc mówię, nie do tych, którzy są zdrowi, ale do tych, co się źle mają. Bo żadne karanie, żadne doświadczenie i żadne cierpienie, gdy przypada na człowieka, nie jest przyjemne. Żeby nikt nie miał sam do siebie pretensji, że nie cieszą go wtedy słowa: „Choćbym chodził w dolinie cienia śmierci, nie będę się bał złego”, bo nawet Abraham, który – jeśli mierzyć skalą ludzkiego ducha – daleko nas przewyższa, on żali się: Panie Boże, a cóż Ty mi możesz dać, bo ja nie mam syna. A nie powiem, co dalej działo się z Abramem, bo gdybym miał mówić o ofierze Izaaka, nie znajdę w języku ludzkim słów, które by to oddać mogły. I sądzę, że nieprzypadkowo opis tej historii jest w Biblii tak zwięzły i tak lakoniczny. Bo nie ma sposobu, by naszym językiem opisać, co się między Abrahamem a jego synem na wzgórzu Moria działo.

Syn Abrahama, Izaak, to też wielki patriarcha. O nim wiemy z kolei bardzo niewiele, bo jego życie jest pokrótce tylko w Biblii opisane. Przyszło mu doczekać gorzkiej starości. I nad tym Stary Testament przechodzi gładko do porządku dziennego, a przecież Izaak, gdy był już stary, podupadł na zdrowiu i wzrok stracił tak bardzo, że podeszli go żona i syn. Wiem, że to żadna pociecha dla dotkniętych cierpieniem i złamanych chorobą. Ale Biblia uczy, że takie rzeczy nie omijają nikogo. Nawet tych, którzy byli największymi wybrańcami Bożymi.

W końcu patrzmy na trzeciego patriarchę – Jakuba, któremu przyszło z tych trzech najwięcej wycierpieć. Widział on występek pierworodnego syna, który cudzołożył z jego nałożnicą, musiał patrzeć, jak jego synowie dopuszczają się krwawej zbrodni i to zbrodni tym gorszej, że zdradzieckiej, bo wymordowano ludzi, którzy w dobrej wierze zgodzili się obrzezać i przyjęli wszystkie warunki, jakie im synowie Jakuba postawili. W końcu zaznał i tego, że z jego domu ubył najbardziej ukochany syn, zrodzony z ulubionej żony Racheli. Jakub doznał ciężkiej rany, której nic zaleczyć nie mogło. On tę ranę będzie dźwigał aż do śmierci i wiedzą jego synowie, że gdyby drugi syn z tej ukochanej żony również zginął, to zbyt wielkie cierpienie zaprowadzi ojca do grobu. Kiedy po latach Jakub, sterany już wiekiem, będzie udawał się na spotkanie z Józefem do Egiptu, nie widać u niego jakiejś wielkiej radości. Witając się z faraonem mówi mu tak: „Czas mojego pielgrzymowania wynosi sto trzydzieści lat. Krótki i zły był czas życia mojego i nie dosięgnął lat życia ojców moich w czasie ich pielgrzymowania” – 1 Mojż. 47:9.

On potem, błogosławiąc wnukom swoim, przyzna, że „anioł Pański wyrwał mnie ze wszystkiego złego” i wspomina, że opuszczał rodzinny dom z pustymi rękami, że „tylko o lasce swojej przeszedłem Jordan, a teraz mam dwa hufce”, że wracał z rodziną, z gromadą sług i stadami bydła, jak naprawdę zamożny pasterz (1 Mojż. 32:10, 48:15-16). A jednak o swoich latach u schyłku życia powie, że były krótkie i złe. Nie umierał w starości dobrej, syty dni, jak jego ojciec i dziad. I nie widać u Jakuba wkraczającego do Egiptu, żeby mówił: „Choćbym chodził w dolinie cienia śmierci, nie będę się bał złego”, to nic, że mój Józef zginął rozszarpany od zwierza, że tak mniemałem, że straciłem syna, ja sobie z tym dałem radę, o, nie. Nieszczęścia, które na niego spadły, odebrały mu radość życia. Nie upadł na duchu tak, by wyrzec się Boga, który go przez całe życie prowadził, ale nie uważał swych dni za dobre i szczęśliwe.

Postąpmy dalej i przypatrzmy się jednemu z największych proroków Starego Testamentu, Eliaszowi. Prorok, który miał przeciwko sobie i króla, i królową, i przeważającą część narodu, a do tego mniemał, że on jedyny szczerym sercem i prawdziwie Pana Boga chwali. O tych siedmiu tysiącach mężów, którzy przed Baalem nie skłonili swej głowy, Eliasz nie wiedział, wiedział o nich Pan Bóg, nie on. Eliaszowi zdawało się, że jest sam (Rzym. 11:2-4). I ten Eliasz, mając przeciwko sobie wszystkich, od najmniejszego do największego w Izraelu, dostąpił wielkiego tryumfu. Oto ołtarz Baala, ku wielkiej rozpaczy jego kapłanów, pozostał nietknięty. Złożona na nim ofiara zapłonąć ogniem z nieba nie chciała i Eliasz mógł drwić: Wołajcie głośniej! Może ten wasz bóg Baal śpi, a może jest czym zajęty, a może jest w drodze, wołajcie głośniej, może usłyszy. Przeżył wtedy wielką chwilę zwycięstwa, gdy na ołtarzu Pańskim spłonęła nie tylko ofiara, ale i woda w rowie wykopanym wokół, a ogień spopielił nawet kamienie. Cały naród, łącznie z królem, mógł się przekonać, kto jest prawdziwym Bogiem, a kto nie. I choć odniósł wielki tryumf, musiał w niedługi czas potem prześladowany uciekać i jest tak załamany, że mówi: Panie Boże, weź życie ode mnie, ja nie jestem lepszy niż moi ojcowie, ja się już dość spracowałem i strudziłem, ja po prostu nie chcę dłużej żyć (1 Król. 19:4). Zapytamy: A gdzie wiara Eliasza, gdzie ten Pan Bóg, który ma być skałą i zbawieniem, a gdzie ten Psalm Dawidowy: „Choćbym nawet chodził w dolinie cienia śmierci, zła się nie ulęknę”? Okazuje się, że nawet tak wielcy mężowie Boży i tak wielcy wybrani nie byli wolni od słabości i załamania. Kiedy wiedzą wprawdzie o tych wielkich słowach, o tych pięknych słowach zapisanych w Biblii, które tak prosto jest czytać i które nam tak łatwo przychodzą na pamięć, a najbardziej wtedy, kiedy nas nic złego nie dotyka, że „Pan jest skałą moją i zbawieniem moim”. A prawda jest taka, że Pan Bóg swoich wybranych doświadcza, że dochodzą oni nieraz do samej skrajności. I bywa, że te obietnice, które na pamięć znamy, nagle zaczynają blednąć i ich wyrazistość raptownie się traci, właśnie wtedy, gdy one są naprawdę potrzebne. Wtedy, gdy zapada noc i gdy wstępujemy w dolinę cienia śmierci. Koleje losu największych mężów Bożych, opisane w Piśmie Świętym, najlepiej tego dowodzą. Oni również nie byli od takich przeżyć wolni. Byłoby rzeczą nierozumną, gdyby ktokolwiek z nas, komu przyszło tego rodzaju próby przechodzić, czynił sobie wyrzuty, że w chwili najgłębszej rozpaczy zapomniał o tych wielkich słowach: „Pan jest skałą moją i zbawieniem moim”. Bywa, że cierpienie i ból potrafią przesłonić tę skałę, przesłonić choćby na pewien czas, ale to wystarczy, aby człowiek poczuł się zraniony jak najgłębiej i pozbawiony nadziei.

A nie ma na to innej odpowiedzi jak ta, którą znajdziemy w Biblii, i która brzmi bardzo prosto – przez wiele ucisków musimy przechodzić, by wejść do Królestwa Niebios. Czytamy wprawdzie, że gdybyśmy mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, to możemy góry przenosić, że jeśli prosimy o coś z wiarą, to na pewno stanie się nam. A tu trzeba powiedzieć, że nie każda z naszych próśb w modlitwie będzie wysłuchana. Nie mówię o takiej modlitwie, w której byśmy prosili o dostatki czy doczesne dobra dla nas, czy dla naszych rodzin, czy o cokolwiek podobnego. Bywa, że prosimy o takie rzeczy, które, jeśli je człowiekowi odebrać, to jakby mu najcenniejszą rzecz zabrał. Czy nie modli się ojciec i matka za chorym synem, czy nie modlą się dzieci za ciężko chorą matką? Prosimy Boga, żeby ten ciężar z nas zdjął, by nam z tego kielicha pić nie dawał. I – niestety – może się zdarzyć, że naszej prośby Pan Bóg nie wysłucha. Syn Boży żarliwie się modlił, aż krwawy pot spłynął z Jego twarzy i prosił: Ojcze, jeżeli jest wolą Twoją, to oddal ten kielich ode mnie – a nie otrzymał od Pana Boga niczego ponad to, o czym pisze w Ewangelii święty Łukasz: „I ukazał mu się anioł z nieba, umacniający go(Łuk. 22:43). Ten kielich, który był kielichem bardzo gorzkim, musiał Pan Jezus wypić do dna. Jego prośba spełniona nie została. Paweł apostoł, którego dotknęło nieznane schorzenie – myślimy, że może choroba oczu, bo do Galatów pisze: Kiedyś to mnie tak, drodzy Galatowie, miłowaliście, żebyście własne oczy wyłupili i mnie oddali (Gal. 4:15) – tenże święty Paweł o swojej słabości mówi: Żebym się zbytnio nie wynosił z zacności objawień, których dostąpiłem, jest coś, co mnie trapi, cierń w moim ciele, posłaniec Szatana, który mnie policzkuje (2 Kor. 12:7). Wygląda to poważniej niż choroba oczu. „Posłaniec Szatana, który mnie policzkuje”, to nie jest prosta przypadłość, jakiej każdy z nas doznaje w swym żywocie. Posłaniec Szatana naprawdę daje się we znaki, nad byle czym święty Paweł by się nie użalał. Mówi też i tak: Trzy razy prosiłem Pana Boga, żeby on ode mnie odstąpił, i co – wysłuchał mnie? Nie. Powiedział: Dosyć masz na mojej łasce, bo moja moc dokonuje się w słabości. I dlatego mówi Paweł: Ja się kocham w słabościach, w ucisku i w poniżeniach dla Chrystusa, bo gdy jestem słaby, wtedy jestem mocny (2 Kor. 12:6-10). Prosto nam czytać te słowa, ale gdy posłaniec Szatana, ten cierń wbity w ciało, naprawdę boli, a wbija się taki cierń głęboko, nie jest prosto kochać się w słabościach, w uciskach i w uniżeniu dla Chrystusa. To jest trudne. A bywa, że Pan Bóg naszej modlitwy nie wysłucha tak, jakbyśmy chcieli, nie powie nam: Ja ten cierń wyrwę z ciała twego, Ja temu posłańcowi Szatana nie pozwolę cię dłużej dręczyć.

Otrzymamy taką samą odpowiedź, jaką otrzymał Pan Jezus w Ewangelii – że mu się ukazał anioł z nieba posilający go. I nic nad to. Bo przez wiele ucisków musimy przejść, by osiągnąć Królestwo Niebieskie.

Jest w Starym Testamencie, w Księdze Kaznodziei, zapisana rada mądrego człowieka dla młodych ludzi. Salomon naucza tak: Wiesz, młody człowieku, zażywaj szczęścia z żoną, którą ci dał Pan Bóg, ciesz się, niech będą szaty twoje białe, niech olejku na twojej głowie nie braknie, pij z radością twoje wino, jedz z radością i smakiem twój chleb i ciesz się, bo to wszystko, co masz, ta twoja radość i wszystkie dobre strony żywota pochodzą z Bożej ręki, ale pilnuj się, bo za wszystko, co otrzymujesz, Pan Bóg kiedyś powoła cię na sąd (Kazn. 9:7-9, 11:9). Jeżeli dostępujesz dobra, to ciesz się z tego, jeżeli poszczęściło ci się w rodzinie, poszczęściło ci się w majętności, jeżeli obdarowały cię niebiosa dobrym zdrowiem, raduj się. Bo ziemska radość to Boży dar i szczęśliwi są, którzy tego daru doznali. Problem w tym, że ten dar nie jest udziałem wszystkich. I do tych się zwracam. Bowiem życie takich ludzi jest wzgórzem trudów. Przez to wzgórze trzeba jakoś przejść, a to jest trudne. Wtedy słowa: „Pan jest skałą moją i zbawieniem moim” bledną. W chwili największego cierpienia trudno w nich znaleźć pociechę, ono musi minąć. Żaden ból, kiedy dopada człowieka, nie jest przyjemny, dopiero gdy minie, przynosi błogi owoc.

Znalazłem kiedyś w jednym z numerów „Na Straży” fragment wypowiedzi Jana Kalwina na ten temat. Kalwin nie był wolny od różnych uciążliwości żywota – jego żona zmarła młodo, a dzieci albo urodziły się martwe, albo zmarły zaraz po urodzeniu, z czego czyniono mu, zwykłym w tamtych czasach obyczajem, niewybredne zarzuty. A trzeba nam wiedzieć, że był on bezwzględny wobec swoich przeciwników i potrafił być wobec nich okrutny, był człowiekiem stałego ducha i stanowczych przekonań, prawdziwie żelaznym charakterem – tenże Kalwin napisał tak:

„Mamy obiecane życie wieczne, lecz po naszej śmierci. Mówiono nam o błogosławionym zmartwychwstaniu, lecz czasami stajemy się zgniłą modlitwą. Mamy obiecaną sprawiedliwość, ale nadal grzech mieszka w nas. Słyszeliśmy, jak nazywano nas błogosławionymi, a niekiedy uginamy się pod nieskończonymi marnościami. Mamy obiecaną obfitość wszelkich dobrych rzeczy, a przez wszystkie nasze dni odczuwamy głód i pragnienie. Bóg oświadczył, że będzie zawsze blisko nas dla naszej pomocy, lecz wydaje się być głuchy na nasze wołanie, jeżeli nasz umysł, kierowany przez słowo i Ducha Bożego, nie wydostanie się spośród cieni ponad dzisiejszy świat”.

To ostatnie zdanie wydaje się być kluczowe. Pan Bóg wydaje się być głuchy na nasze wołanie, jeżeli nasz umysł nie wydostanie się spośród cieni ponad doczesny świat. Bo prawda jest taka, że cokolwiek by nas w tym życiu spotkało, tak dobre, jak złe, jest tylko doczesne. A wzniesienie się myślą ponad świat pozwala spojrzeć z innej perspektywy i dostrzec tę skałę i zbawienie, którą jest Chrystus. Mówię – „wzgórze trudów”, a przecież, gdy na szczyt tego wzgórza wejdziemy, możemy zobaczyć coś, co pocieszy najbardziej strapione serce.

Psalm 48 werset 9 i następne: „Cośmy usłyszeli, tośmy zobaczyli w mieście Pana Zastępów, w mieście Boga naszego, Bóg je utwierdzi na wieki. Rozważamy, Boże, łaskę Twoją we wnętrzu świątyni Twojej, jak imię Twoje, Boże, tak i chwała Twoja sięga krańców ziemi, prawica Twoja pełna jest sprawiedliwości. Niech się raduje góra Syjon, niech się weselą córki judzkie z powodu sądów Twoich. Okrążcie Syjon i obejdźcie go, policzcie jego wieżyce. Zwróćcie uwagę na jego wały, przejdźcie się po pałacach jego, abyście mogli opowiadać to przyszłemu pokoleniu, że to jest Bóg, Bóg nasz na wieki wieków, On nas prowadzi poza śmierć”.

Amen

Artykuł powstał na kanwie wykładu wygłoszonego przez autora w czasie konwencji w Krakowie 29 września 2002 roku

Beniamin Pogoda


Następny artykuł
Wstecz   Do góry