Na Straży 1976/1/06, str. 12
Poprzedni artykuł
Wstecz

„MARY JONES”

Mary była jedynym dzieckiem poczciwego tkacza, zamieszkującego ongiś niską chatkę we wsi Langfihangel w krainie Walii. Jakub Jones i jego małżonka byli przy całej swej prostocie wiernymi chrześcijanami, a Mary od wczesnych lat dziecięcych uczyła się na łonie matki powiastek biblijnych, w których znalazła duże upodobanie. Malutka chętnie chodziła z rodzicami do kościoła i na zgromadzenia religijne, gdzie czytywano i wykładano Pismo Święte. W owych czasach nie w każdym domu w Walii można było spotkać się z Biblią. Majętniejsi ledwie mogli sobie pozwolić na zbytek posiadania Księgi Ksiąg, gdyż należała one do rzadkości, zwłaszcza w gwarze walijskiej.

Wzruszającym było patrzeć, z jaką gorliwością mała Mary korzystała z każdej sposobności, ażeby uzupełnić swe wiadomości z Pisma Świętego.

– Mamo – rzekła ona pewnego wieczora po powrocie z religijnego zebrania – dlaczego nie mamy Biblii w domu?
– Ponieważ Biblie są drogie, moje dziecię, a my jesteśmy zbyt biedni, ażeby ją kupić.

Tkactwo jest dobrym rzemiosłem, przy którym jednak nie sposób dorobić się majątku. I tak już jesteśmy szczęśliwymi, gdy tyle zarabiamy, ile do życia potrzeba. Prawda to, drogie dziecię, że pięknie jest posiadać Biblię, ale stokroć piękniejszą jest cnota postępowanie według znanych zasad tejże. O ile pozostaniemy wiernymi owym zasadom, Mistrz nasz użyczy nam możliwości lepszego poznania swej woli, lecz cierpliwie musimy na to czekać. Tyś tak długo czekała, matko, żeś już przywykła; dla mnie jednak jest to uciążliwe. Kiedykolwiek tylko słyszę czytanie Biblii, pragnę więcej się z niej dowiedzieć, niż znam dotychczas.

Wielkie zaiste było życzenie ośmioletniej dziewczynki, by posiadać Biblię i umieć ją czytać, spełnienie jednak owych zamiarów zdawało się prawie niemożliwe. Odległa ta miejscowość nie miała szkoły, a rodzice Mary przy swym ubóstwie nie mogli posyłać jej na naukę. Podczas gdy ojciec z matką pracowali w swoim zawodzie, Mary krzątała się około skromnego gospodarstwa W tym wieku, kiedy to inne dzieci zajęte są nauką lub bawią się lalkami czy też obrazkami z książek, malutka czyściła, zamiatała i kopała w ogródku, zasiadając nawet niekiedy u krosien. Mary karmiła drób i jaj dopatrywała; ona i o pszczoły dbała. Załatwiwszy się z tymi drobnymi sprawami, siadywała zimą u kominka, a latem u progu chatki z igiełką w drobnych paluszkach, przy czym nuciła stare melodie ojczyste lub powtarzała dostępne młodocianemu umysłowi wyjątki z Pisma Św., jakie utwierdziły się w jej niepośledniej dziecięcej pamięci.

Upłynęły już dwa lata, a nic nie zapowiadało dzieweczce spełnienia jej marzeń o Biblii, gdy pewnego wieczora Jakub Jones wrócił z Abergnolwyn, mieściny odległej o niecałą godzinę od ich siedziby, dokąd udawał się dla zbycia płótna, utkanego w domu w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Cały prawie dzień strawił w pieszym pochodzie, nie zdawał się jednak być znużonym. Z obliczem opromienionym radością wszedł w progi domowe i usiadł na ulubionym miejscu u ogniska. Mary, której badawczy wzrok spostrzegł najmniejszą zmianę na twarzy ojca, pospieszyła ku niemu, przyglądając mu się ciekawie.

– Więc cóż nowego, ojczulku? – zapytała, a piękne jej błękitne oczęta błyszczały widoczną chęcią wyczytania radosnej wieści z miny rodzica. – Zapewne możesz nam udzielić dobrych wiadomości.
– O, mój ty mały proroczku! – rzekł czule ojciec, biorąc córeczkę na kolana – jesteś tak roztropna, że domyślasz się, co ojciec chce powiedzieć.
– A czy to mnie będzie dotyczyło? – pytała malutka, gładząc go rączkami po twarzy.
– Owszem, dotyczy to ciebie, moja córuniu, równocześnie jednak mnie i matuli.
– Cóżby to mogło być takiego? – szeptała cichym głosem.
– Jakaż, więc, nowina? – odezwała się pani Jones.
– No dobrze, kochana żono, jakby ci to przypadło do upodobania, gdyby córeczka nasza przekształciła się kiedyś w uczoną osobę, umiejącą czytać, pisać i rachować i znającą nadto wiele innych rzeczy, o jakich jej rodzicom nigdy się nie śniło.
– Ojcze!

A Marylka, zsunąwszy się z rozrzewnieniem na podłogę, stała teraz przed ojcem oniemiała, drżąca i z założonymi rękami. Ojciec wpatrywał się w dziecko przez chwilę, zachowując milczenie. – Tak, mój kotku – ciągnął dalej – otwierają szkołę w Abergynolwyn, nauczyciel jest już naznaczony, a że moja Mary nie obawia się chodzić dwie mile pieszo, więc może uczęszczać do szkoły, gdzie tyle się uczyć będzie, ile się tylko da.

– O, ojcze!
– Cóż znowu, jak często mamy słyszeć jeszcze owo „o, ojcze”? – rzekł stary, uśmiechając się dobrodusznie. – Przypuszczam, że będziesz zadowolona, czy też może łudzę się? Cóż powiesz na to?
– Czy jestem zadowolona, ojcze? Tak bardzo się czuję zadowoloną, gdyż nareszcie nauczę się czytać z Pisma Świętego.
– Ale – dodała szeptem – czy mama będzie mogła obyć się beze mnie?
– Tak, moje dziecię, da się to zrobić. Wprawdzie niełatwo mi to przyjdzie uporać się z gospodarstwem bez swej małej pomocnicy, jednak jeszcze większe ofiary gotowa jestem ponieść dla twojego dobra, córeczko.
– O, kochana, dobra mateczko! – wykrzyknęła Mary, padając jej w objęcia i obsypując pocałunkami. – Nie chciałabym jednak, ażebyś miała za wiele pracować, gdyż byłabyś zanadto znużoną. Chętnie będę wstawała o godzinkę lub dwie wcześniej, ażeby uczynić dla ciebie, co będzie w moich siłach, zanim wybiorę się do szkoły. Dziewczynka wróciła znowu do zwykłej pracy, a pokrzepione jej serduszko biło z radości.

Po upływie trzech tygodni szkoła była otwarta. Nauka sprawiała jej dużo radości, gdyż pałała żądzą wchłaniania pożytecznych wiadomości. Co dla innych wydawało się nudne, dla niej było ciekawe; odznaczała się taką gorliwością, że niemal zawsze była na przedzie klasy i w krótkim bardzo czasie mogła już czytać i pisać.

Rozwijał się jej rozum; rozwijało się również serce i zmysł praktyczny. Pani Jones nie miała powodu uskarżać się na córkę, o ile spełnianie obowiązków gospodarczych było brane pod uwagę. Dziecko wstawało o świcie i załatwiało się przed śniadaniem z pracą domową, pomagając nadto matce po powrocie ze szkoły i znajdując mimo to dość czasu, ażeby przyszykować zadania szkolne na dzień następny.

W szkole lubiono ją dla jej dobrych zalet i niezwykłej pilności, bo była też zawsze gotowa usłużyć innym. Koleżanki jej nie zazdrościły.

Wkrótce potem nastąpiło otwarcie szkółki niedzielnej, w której Mary zaraz z początku zajęła należne miejsce. Żywe jej spojrzenie i skupiona uwaga wymownie świadczyły o wielce chwalebnym pragnieniu nauki.

Pewnego wieczora, po zgromadzeniu, pani Evans, żona farmera z Abergynolwyn i stara przyjaciółka rodziny Jones'ów, zamierzała już odejść, gdy niespodziewanie poczuła czyjąś wątłą rączkę na ramieniu i usłyszała znany głosik: – Przepraszam, pani Evans, czy mogę o coś poprosić?

– Owszem, moja dziecino, o co chodzi?
– Pamięta pani zapewne, że przed dwoma laty byłaś tak niewymownie łaskawą pozwolić mi przychodzić na fermę, ażeby czytywać z Jej Biblii.
– Tak, przypominam sobie dokładnie; a więc, kochana, czy potrafisz już czytać?
– Oczywiście, pani Evans, uczęszczam na wet do szkółki niedzielnej, gdzie otrzymuję zadania ku nauce, a jeżeli pani w swej dobroci zezwoli mi przyjść raz w tygodniu na fermę – może w sobotę, kiedy to jestem wolna – będę Jej bardzo wdzięczna.
– Zbyteczne podziękowania, miłe dziecię, przychodź, a będziesz mile widzianą. Oczekuję cię w przyszłą sobotę.

Następnej soboty wybrała się Mary wesoło w drogę ku fermie, dokąd przybyła w niespełna godzinę. Odległość wydała się jej bardzo krótką. Przyjęto ją nader serdecznie.

– Usiądź najpierw przy kominku – powiedziała pani Evans – a później wejdziesz do pokoju, gdzie możesz zająć się Biblią. Czy masz papier i ołówek, ażeby czynić notatki?
– Owszem, dziękuję łaskawa pani – odrzekła Mary.

Po kilku chwilach zagrzała się przy dobrym ogniu i była wprowadzoną do pokoju, gdzie ów drogocenny skarb leżał na stole.

Drżąc z uniesienia i z radości, spostrzegła, że po raz pierwszy w życiu znajduje się sama w obecności Pisma Świętego. Otworzywszy z namaszczeniem piąty rozdział Ewangelii św. Jana, miała przed oczyma wiersz 39: „Badajcież się Pism; boć się wam zda, że w nich żywot wieczny macie, a one są, które świadectwo wydawają o mnie”.

– Tak! – wykrzyknęła – będę posłuszna. Szukać i badać będę wedle sił swoich. Obym tylko własną Biblię posiadała.

Nauczywszy się zadania na dzień następny, pożegnała się Mary z gościnnymi gospodarzami i udała się do domu, a serduszko jej pełne było myśli: Muszę mieć własne Pismo Święte.

– Tak – powtarzała głośno, – musze je posiadać, chociażbym całych dziesięć lat musiała oszczędzać grosz do grosza.

Na Straży 1976/2/07, str. 29 (odc. 2)

Nadeszły Święta Bożego Narodzenia i w ślad za tym ferie szkolne dla naszej Mary i jej towarzyszek; przerwa w nauce byłaby dla niej przykra, gdyby nie to, że zamierzała cokolwiek zarobić w owym wolnym czasie, ażeby za te pieniądze nabyć Biblię.

Nie zaniedbując bynajmniej swych domowych obowiązków, chwytała się jednak różnych sposobów, ażeby od czasu do czasu oddać przysługę sąsiadom i zapracować tym na parę groszy: tu dziecka doglądnąć, podczas gdy matka prała, tam znowu uzbierać trochę suchego opału lub też połatać starą odzież dla gospodyni przeciążonej pracą – takiego rodzaju zlecenia wynagradzano chętnie drobną monetą; u tej biednej ludności miejscowej były prawie wyłącznie miedziaki w obrocie.

Każdy grosz, każdy szelążek wrzucała Mary do dużej skarbonki, sporządzonej przez ojca.

Skarbonka ta była przymocowana do gzymsu tak, że dziewczynka mogła jej dosięgnąć i ilekroć wkładała tam swe uczciwie zapracowane miedziaki, serduszko jej napełniało się radością; niejednokrotnie też obliczała, ile jeszcze potrzeba do owej sumy niezbędnej do zakupienia Biblii.

Równocześnie dobra pani Evans, która jak wiemy, wtajemniczoną była w pragnienie Mary, podarowała jej pięknego kogucika i dwie kury, ażeby tym darem przyspieszyć nieco ziszczenie jej marzeń. Biedne dziecię na próżno szukało słów mogących godnie wyrazić nieopisaną wdzięczność i radość. – Kochane dziecię – rzekła pani Evans – chciałabym ci chętnie dopomóc do nabycia Pisma Św., albowiem cię miłuję i czuję się szczęśliwa, gdy mogę ci sprawić przyjemność. Jak tylko kury zaczną znosić na wiosnę, będziesz sprzedawała jaja jako swoją własność, przez co przysporzysz sobie trochę grosza, o co ci przecież chodzi... Wiem już, jaki znajdziesz na to użytek – dodała dobra kobieta z uśmiechem.

Zresztą pierwszy srebrniczek, który Mary włożyła skwapliwie do puszki, ukazał się jeszcze, zanim kury zaczęły nosić. Nie możemy pominąć milczeniem tego małego zdarzenia.

Razu pewnego wracała z sąsiedniej wioski, dokąd ją ojciec posłał dla załatwienia sprawunków, gdy noga jej zawadziła o jakiś przedmiot leżący na drodze. Schyliwszy się, podniosła duży, skórzany pugilares. Gdy jeszcze rozmyślała, do kogo mógłby należeć, nadszedł pewien człowiek, który poruszał się wolno i zdawał się czegoś szukać; był to szwagier pani Evans, farmer Gresoes.

– Dzień dobry Mary – powiedział – Wracając z jarmarku zgubiłem sakiewkę i...
– Pański pugilares! – wykrzyknęło dziewczę – właśnie jakiś znalazłam; czy to ten? –Ten sam, moje drogie dziecię, jestem ci bardzo wdzięczny. Ale poczekaj – dodał widząc, że dziecko odchodzi – chciałbym ci udzielić jakiejś drobnostki, ażeby cię wynagrodzić czy też raczej, ażeby ci podziękować.

To mówiąc, dał Mary pół szylinga. Uszczęśliwiona pobiegła do domu i wrzuciła ów wartościowy krążek srebrny do puszki, gdzie prawdopodobnie długo jeszcze miał leżeć wspólnie z pospolitymi miedziakami.

Ferie świąteczne minęły, wobec czego Mary wzięła się do dalszej nauki w szkole i rozpoczęła ponownie swe odwiedziny na fermie w celu studiowania Biblii i przygotowań do szkółki niedzielnej. Całe tygodnie jednak upłynęły, a Mary nie mogła niczego dodać do swego skarbu w puszce.

Przydarzyło jej się razu pewnego, że wracała o późnej porze w sobotę; matka jej była trochę zaniepokojona z tego powodu, gdyż wiedziała, że Mary zwykła chodzić ścieżkami. Polne te drożyny były bardzo dogodne we dnie, nocą jednak mogły być nieco zdradliwymi, zwłaszcza w zimowej porze, kiedy to zmrok zapadał wcześnie.

Jonesowie z widoczną niecierpliwością oczekiwali powrotu córki. Wybiła już ósma godzina, a dziecka jeszcze nie było.

– Nasza Mary bez wątpienia już wraca – odezwała się matka, ażeby przerwać nieznośne milczenie – już ciemno. Spóźniła się bardzo; oby jej nic złego się nie stało.

Wstała, otworzyła drzwi i nadsłuchiwała.

– Bądź spokojna, kochana żono – prawił mąż – Wszechmocny, który natchnął jej serce pragnieniem dobrego, strzeże każdego jej po ruszenia.

Równocześnie dały się słyszeć lekkie kroki i weszła Mary z wyrazem głębokiego zadowolenia. Oczy jej błyszczały radością, co też natychmiast udzieliło się też i rodzicom, rozjaśniając ich posępne oblicza.

–A więc, moja dziecino, czegoś się dziś nauczyła? – zapytał ojciec. – Czyś przygotowana już do swego zadania na niedzielę?
– Tak, ojczulku, a co za piękne zadanie! Ono to właśnie obok pani Evans zatrzymało mnie tak długo.
– Jak to? – zapytała matka, myśmy się bardzo niepokoili z tej przyczyny, moja pieszczotko.
– Na próżno byłaś w obawie, miła matulu, Bóg wiedział, co czyniłam i On chronił mnie od złego. O, ojcze, im więcej czytuję z Pisma Św., tym bardziej pragnę poznać Pana. Nie zaznam spokoju, dopóki nie będę miała Biblii. Ale, że długo na to jeszcze czekać muszę, przyniosłam kawał z książki pani Evans ze sobą.
– Co powiadasz, Mary? – Tyś chyba tego nie uczyniła – wykrzyknęła Jones przelękniona.
– Mam to na myśli, co przyniosłam w głowie i w sercu, droga matko – dodała dzieweczka cichym głosem.
– I jakiż to ustęp? – pytał ojciec.
– Siódmy rozdział z Ew. św. Mateusza. Zadanie sięgało do dwunastego wiersza, było jednak tak lekkie i piękne, że nie poprzestałam na tym i nauczyłam się tego rozdziału w całości. Mogę go nawet wygłosić.

Jakby za skinieniem różdżki czarodziejskiej ojciec wstał od krosien i usiadł w kąciku przy ognisku, matka natomiast zabrała się do pończochy, a Mary, usiadłszy na stołku, recytowała znany nam rozdział od początku do końca bez zająknięcia, stosując ton, który dawał do poznania, do jakiego stopnia deklamatorka rozumiała i ceniła swój przedmiot.

– Droga małżonko – mówił Jones do swej zacnej połowicy, gdy dziewczynka poszła spać – córce tej nie będzie dano umrzeć, ażeby nie miała poprzednio uczynić doniosłych rzeczy dla chwały Pana. Gdy wymawiała wiersz z Ew. Mateusza 7:7 „Proście, a będzie wam dano”, widziałem, jak oczy jej błyszczały, a policzki nabierały koloru i wtedy dopiero należycie zrozumiałem, jak bardzo ceni Księgę Ksiąg. Jestem przekonany, że ona w swych modłach usilniej prosi o własną Biblię, niż nam się zdaje i będzie z pewnością kiedyś wysłuchana. Tak, nasze dziecię będzie posiadało własną Biblię.

Upłynęło sześć lat od czasu, kiedy to Mary Jones włożyła do puszki swój pierwszy grosik, długich sześć lat pracy, wytrwałości i cierpliwego wyczekiwania, gdy pewnej soboty dziewczę, wracając wieczorem z fermy, podbiegło ku rodzicom z radością, którą zaledwie mogło pohamować.

– O matko! O ojcze! – zawołała – patrzcie! Pani Evans wypłaciła mi właśnie należność; jest tego o wiele więcej, niż oczekiwałam i obecnie posiadam już dość do nabycia Biblii. Czuję się tak szczęśliwa, że nie mogę temu uwierzyć!

Ojciec Jones przystanął wśród pracy i wyciągnął ręce ku córce: – Tak! – rzekł – Niech będzie Pan nasz pochwalony! On ci zaszczepił owo pragnienie w sercu. On ci użyczył odwagi i cierpliwości w wysiłkach twych dążących ku ziszczeniu marzeń. Oby ci On błogosławił, kochane dziecię.

Kładąc uroczyście rękę na głowie dziewczęcia, dodał cichym głosem: – I będziesz rzeczywiście błogosławioną!

– Lecz powiedz mi, kochany ojcze, gdzie mogłabym kupić Biblię? Nie ma ich tu, ani w Abergynolwyn.
– Nie wiem, Mary; ale nasz duszpasterz zapewne ci powie. Możesz go jutro odwiedzić w tej kwestii.

Nazajutrz udała się Mary do księdza i wypowiedziała się w swej sprawie, mającej dla niej tak ogromne znaczenie. Odpowiedź jednak brzmiała, że Biblii nie ma nigdzie w pobliżu do nabycia (tłumaczenia walijskiego, które ukazało się przed rokiem), chyba że u księdza Charlesa, mieszkającego w miejscowości Bala. Wyraził przy tym przypuszczenie, że wszystkie Biblie, sprowadzone przezeń z Londynu, mogą być już bądź to sprzedane, bądź też od dawna przyrzeczone osobom innym.

Chociaż to bynajmniej nie przyczyniało się do podniesienia ducha i jakkolwiek biedna Mary wróciła zasmucona do domu, nie traciła jednak otuchy. W każdym bądź razie, zamierzała udać się do księdza Charlesa w Bali, ażeby przekonpać się, czy nie pozostała tam jakaś Biblia dla niej.

Podróż, którą miała odbyć, była długa. Prawie dziewięć mil trzeba było przebyć, a Mary nie znała drogi. Nadto nigdy nie widziała księdza Charlesa i czuła pewną nieśmiałość słysząc tyle o jego sławie. Żadne jednak przeszkody nie mogły zachwiać jej niezłomnego postanowienia.

Rodzice ociągali się wprawdzie początkowo z udzieleniem swego pozwolenia, aby dziecko miało samo wybrać się w tak długą podróż – zwłaszcza pieszo – stopniowo jednak ustąpili jej naleganiom. Sąsiadka zaopatrzyła ją w torbę podróżną, w którą miała włożyć ów skarb, o ile mogłaby go zdobyć.

Na Straży 1976/3/04, str. 45 (odc. 3)

Posilona i pełna otuchy uściskała Mary rodziców i puściła się w drogę przy pierwszych promykach wschodzącego słońca. Nie obute jej stopy lekko dotykały ziemi. Kroczyła żywo z wzniesioną głową; oczy jej błyszczały, a świeże rumieńce – oznaka zdrowia – pałały na młodocianych policzkach. Szła w ten sposób, uśmiechając się jakby do pysznego krajobrazu wiosennego poranka. Nigdy jeszcze otoczenie nie wydawało się jej równie czarujące. Nawet stare góry zdawały się jej przesyłać życzliwe spojrzenia; słońce uśmiechało się ku niej, a wiewióreczka, wdrapująca się w pośpiechu na przydrożne drzewo, zatrzymała się, niby pozdrawiając ją przyjaźnie: „Dzień dobry, Mary, powodzenia!”.

Około południa zatrzymała się Mary, ażeby spocząć i spożyć cokolwiek z zapasów, które matka włożyła dziewczęciu do torby; po skromnym posiłku i krótkim odpoczynku puściła się w dalszą wędrówkę. Drogę zalegał kurz, słońce dopiekało. Mimo to dziewczynka szła szybko naprzód, nie zważając na to, że nogi dolegały, a główce skwar dokuczał, co powodowało zmęczenie. Tak więc przybyła do celu bez zatrzymywania się, wyjąwszy to, że pewien dobrotliwy osadnik poczęstował ją mlekiem.

Przybywszy do Bali, Mary, kierując się wskazówkami księdza swej parafii udała się do p. Edwards'a, wielce poważanego kaznodziei metodystów. Ów przyjął ją serdecznie, wypytując o powody tak długiej podróży i oświadczył, że pora już późna, ażeby mogła się zobaczyć z wielebnym pasterzem, gdyż jego zwyczajem jest wstawać bardzo wcześnie. – „Jednak”, dodał dobry pan Edwards, widząc zakłopotanie swego gościa, „otrzymasz tu nocleg, a jutro raniutko, jak tylko światełko zabłyśnie na plebanii, udamy się oboje do pasterza. Na czasie ci nie zabraknie, aby wypowiedzieć mu swoje życzenie i powrócić jeszcze przed zmrokiem do domu.”

Mary przyjęła radośnie zaofiarowaną jej gościnę. Po skromnej wieczerzy ukazano jej komnatkę, gdzie miała nocować. Odmówiwszy pobożnie ustęp z Biblii, położyła się, znużona na ciele i na duszy, w przekonaniu, że Ten, który ją tędy przywiódł, nie omieszka spełnić pragnień jej serca.

Spała snem sprawiedliwych. O świcie gościnny gospodarz już pukał do drzwi. „Wstawaj, córko, albowiem ksiądz już będzie przy pracy. Wstawaj dziecko!”

Mary zerwała się z pościeli, przecierając oczy. Otóż nastała właśnie chwila, której tak długo oczekiwała. Usiadła na łóżeczku i odmówiła psalm 23. Powtarzając słowa: „Pan jest pasterzem moim, na niczym mi nie zejdzie”, była w głębi duszy przeświadczona, że ów Pasterz, dla którego była tak pełną świątobliwej miłości, będzie ją miał w swej opiece.

Ukończywszy modły poranne, udała się z panem Edwards'em na plebanię.

– Widać światło w jego izbie – rzekł dobrotliwy starzec. – Nasz duszpasterz jest już przy pracy. Nie ma człowieka mu równego pod tym względem. Świat byłby o wiele lepszy, gdyby miał więcej ludzi o jego zaletach.

Mary nie odpowiedziała, drżąc z podniecenia, kiedy pan Edwards pukał do drzwi pokoiku. Odpowiedzi nie było, ale dały się słyszeć kroki wewnątrz; drzwi się otworzyły i ksiądz Charles pojawił się przed nimi.

– Dzień dobry, przyjacielu. Co cię sprowadza do mnie, bracie, o tak wczesnej porze? Proszę wstąpić, proszę wstąpić – ciągnął swym serdecznym, miłym tonem, który powszechnie lubiano.

Po krótkim objaśnieniu, udzielonym przez Edwards'a zaproszono i Mary do rozmowy.

Trochę lękliwa z początku, odzyskała wkrótce równowagę i odpowiadała na pytania duszpasterza. Mówiła o rodzicach i o swej wiosce ojczystej i o marzeniach, które ożywiały jej duszę od dzieciństwa w związku z posiadaniem Biblii. Dalej wspominała, jak to odkładać musiała swe skromne grosze, ażeby nabyć upragnioną księgę i zakończyła tym, że teraz już posiada potrzebną kwotę.

Ksiądz Charles zadał jej kilka pytań, przez co chciał zgłębić, do jakiego stopnia sięgają jej wiadomości z Pisma Św. i był zdziwiony, słysząc rozsądne odpowiedzi; widział, że pilnie uczyła się z księgi, którą tak miłowała.

Opowiadała następnie o swych odwiedzinach u pani Evans i jak to dzięki uprzejmości gospodarzy na fermie mogła przygotowywać się do zadań, wykładanych w szkółce niedzielnej, i jak stopniowo doszło do tego, że wiele rozdziałów z Pisma Św. umiała na pamięć.

Im więcej opowiadała, tym lepiej ksiądz rozumiał, ile to odwagi, cierpliwości, energii i wiary potrzeba było, ażeby żyć te długie, stosunkowo, lata w oczekiwaniu i ażeby przyjść tak daleko w poszukiwaniach upragnionego skarbu. Jednocześnie wyraz jego oblicza stawał się coraz poważniejszy i zwracając się do Edwards'a, rzekł zasmucony: „Żal mi bardzo, że drogie to dziecię odbyło taką podróż, ażeby kupić sobie Biblię właśnie wtedy, kiedy ich już nie mam! Biblie walijskie, które otrzymałem przeszłego roku z Londynu celem rozpowszechnienia, są już dawno wysprzedane; pozostało, wprawdzie, jeszcze kilka egzemplarzy, lecz te przyrzekłem starym przyjaciołom i nie mogę tego zmienić. Nieprawdopodobnym jest, a jednak prawdziwym, że Towarzystwo, które przysłało dotychczas Biblie te do Walii, nie chce ich nadal drukować; nie wiem więc, co pocznę w przyszłości i do kogo miałbym się zwrócić!”

Do tej chwili duże oczy Mary, pełne nadziei i zaufania, były zwrócone na księdza, lecz podczas gdy ów rozmawiał z p. Edwards'em, zauważyła jego smutną minę i przeczuwała, co oznaczają słowa zacnego pasterza, chociaż je nie od razu zrozumiała.

Pokój, gdzie znajdowała się, wydał się jej nagle ciemnym. Usiadłszy niemal bezładnie na krzesło, zakryła twarz rękoma i załkała łzami goryczy. „Wszystko przepadło” – wyksztusiła do siebie – „wszystko więc na darmo! Modlitwy, ufność, praca, oczekiwania, oszczędności długich sześciu lat, uciążliwa podróż, wszystko to pozostało bez skutku Właśnie w chwili, kiedy spodziewałam się już, że jestem u celu”.

Przepadło, przepadło! Wszystko nadaremnie! Mała jej główka skłoniła się na piersi, a drobne rączki nie mogły już powstrzymać łez, staczających się obficie po policzkach.

Przez kilka chwil jedynie głuche jej łkania, przerywały przykre milczenie, lecz właśnie płacz ten stanowił dla dobrego księdza wzruszające i łatwo zrozumiałe kazanie. Wstał nareszcie i kładąc rękę na pochyloną głowę dziewczęcia rzekł do niej wzruszonym głosem: „Przekonałem się, moje dziecię, że musisz mieć Pismo Św. Jakkolwiek trudną rzeczą dać ją, jednak z drugiej strony nie mogę ci tego odmówić. Wzniosła jedynie swe zapłakane oczy, w których przebijała się już radość, ku dobroczyńcy; w spojrzeniu tym był wyraz najwyższego szczęścia i ożywionej myśli. Szlachetny ów człowiek też płakał.

Otworzył szafę i wyjął stamtąd Biblię. Kładąc ponownie rękę na głowę dziewczęcia, wręczył jej księgę i rzekł: „Widzę, że czujesz się szczęśliwa, kochane dziecię, z otrzymania tej świętej księgi, toteż i ja jestem zadowolony, że mogłem ci jej udzielić, Czytaj ją często i rozmyślaj starannie nad jej treścią, stosując się do wskazówek Ewangelii”.

Oczy Mary z nadmiaru radości zaszły łzami, gdy ksiądz zwrócił się do kaznodziei Edwards'a tymi słowy: „Bez wątpienia, podobna scena mogłaby wzruszyć najbardziej skamieniałe serce. To dziecię, tak młodocianego wieku, biedne a rozumne i przy tym do tego stopnia oczytane w Piśmie Św., było zmuszonym przebyć długą drogę z Langfihangel do Bali pieszo, ażeby posiąść Biblię! Od dziś nie zaznam spokoju, dopóki nie znajdę sposobu zaradzić owej palącej potrzebie swego kraju, który głośno domaga się Słowa Bożego”.

W pół godziny, po spożyciu śniadania u Edwards'a, wyruszyła Mary w drogę do domu. Niebo zaciągnęło się chmurami, jednak nie zważała na to, gdyż serduszko jej było napełnione światłością; przechodnie, których spotykała, dziwili się jej wesołej minie, a klucz ku tej zagadce krył się w zdobytej z takim trudem księdze, którą teraz już naprawdę przyciskała do piersi.

Na Straży 1976/4/05, str. 57 (odc. 4)

Owego wieczora Jakub Jones wraz z żoną, przysłuchając się najmniejszemu szmerowi z zewnątrz, oczekiwali niecierpliwie swej Mary ku wieczerzy. Jak też jej poszło? Czy dopięła swego celu? Czy ma już Pismo Św.? Te i podobne pytania nasuwały się zatroskanym rodzicom. W końcu dały się słyszeć lekkie kroki, drzwi otworzyły się i weszła Mary, znużona, okryta kurzem, jednak z wyrazem niewątpliwego szczęścia.

Skwapliwie przyjął ją uradowany ojciec w swe ramiona i przyciskając ją do łona, zapytał: „Czy dobrze ci się powiodło, córko?”

– Wszystko dobrze – wykrzyknęła Mary z radością – mam już swoje własne Pismo Św. Niech będzie pochwalony Pan nasz.

Zdarza się często, zwłaszcza w młodości, że przedmiot kiedyś gorąco pożądany traci grubo na wartości, kiedy już nareszcie znajduje się w naszym posiadaniu. Inaczej jednak rzecz się miała u Mary Jones. Księga, dla której tyle pracowała, modliła się i płakała, na którą tak cierpliwie oczekiwała, stawała się jej z każdym dniem droższa. Równocześnie starała się ją nie tylko poznać gruntownie, ale i postępować według jej nauki. Święte prawdy, które znalazły miejsce w jej duszy, stanowiły drogocenne nasienie, które padając na dobrą glebę, przyniosło piękne owoce duchowe. Młode jej serduszko poświęcało się coraz bardziej Panu, a codzienne jej obowiązki stawały się lekkim brzemieniem, gdyż spełniała je dla Najwyższego.

* * *

Opisane tu zdarzenia żywo wstrząsnęły duszą księdza Charles'a, wywierając nań niezatarte wrażenie. Sprawa Mary Jones i jej wysiłki dla zdobycia Biblii stawały mu nieustannie przed oczyma, wobec czego ciągle przemyśliwał nad tym, co należałoby uczynić, ażeby zaopatrzyć krainę Walii w potrzebną ilość Biblii?

W 1802 roku udał się do Londynu, gdzie współuczestniczył w naradach niektórych członków stowarzyszenia mającego na celu rozpowszechnianie literatury religijnej. Zaproszony na posiedzenie komitetu, wystąpił gorąco w kwestii potrzeb Walii, uskarżając się na duży brak Biblii, odczuwany w hrabstwie, przy czym opowiedział historię swej młodej uczennicy.

Słowa księdza Charles'a głęboko zapadły w dusze słuchaczy. Wrażenie rosło, gdy w tym jeden z sekretarzy komitetu, Wielebny Joseph Hughes, wykrzyknął w natchnieniu: „Tak, Mości Charles, należy założyć Towarzystwo rozpowszechniania Pisma Św., jednak czyniąc to dla hrabstwa Walii, dlaczego nie mielibyśmy założyć go dla całego świata?”

Wspaniała ta myśl znalazła żywy oddźwięk w niejednym sercu i po dwóch latach skrzętnych przygotowań, założono w marcu 1804 roku Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne.

Czy przesadą będzie, jeżeli wyrazimy się, że mamy to, przynajmniej częściowo, do zawdzięczenia wierze, wytrwałości i odwadze Mary Jones?

Obok Boskiej pomocy należałoby głównie jej wysiłkom przypisać to, że Biblia stała się we wszystkich kręgach udziałem i mniej zamożnych, i że jest naszym przywilejem mieć do niej dostęp od wczesnej młodości.

Czy posiadamy w sobie chociaż cząstkę jej zamiłowania do Pisma Św. i jej pragnienia, aby je poznać i wprowadzić w życie tegoż zasady?

Oby Najwyższy użyczył tego wszystkim bez wyjątku.

KONIEC


Następny artykuł
Wstecz   Do góry